Tu przeczytacie o historii kibiców Kolejorza
Pierwsza zgoda z Kolejorzem - rok 1977 (que)
 W sezonie 1975/76, po zwycięskiej walce z Lechią, wróciliśmy po rocznej  kwarantannie do I ligi. Pierwszy mecz w ekstraklasie sezonu 76/77 był to  mecz z Kolejorzem. Pyknęliśmy go na 1:0. Była na tym meczu obecna grupa  fanów z Poznania. Nad naszymi kontaktami ciążyło wówczas odium wydarzeń  w 1972 r., gdzie po meczu II ligowych wówczas Arki i Lecha w Gdyni  doszło do pierwszej chyba w historii Polski Ludowej poważnej  kibicowskiej zadymy. Wszystkie ówczesne media sporo czasu straciły na  komentarz do wydarzeń i na rozdrapywanie ran.   Ale nie o tym, bo wtedy byłem byt młody bym miał cokolwiek skomentować,  czy też opisać. Wracam więc do jesieni 1976r. Nasza Niepokonana  zanotowała wówczas imponujący bilans meczów wyjazdowych. 0 (słownie:  zero) punktów na wyjazdach. Tak że osiągnięcia Areczki na wyjazdach w  obecnym sezonie bledną w porównaniu z tamtymi. Są "bogate" tradycje  osiągnięć w meczach wyjazdowych. Z meczów tej rundy pamiętam jeszcze  jeden szczegół, jak Czyżykowi w swym pierwszoligowym debiucie zachciało  się łapać piłkę jak Dudkowi, no i skutek był taki sam. Co za szmata. A  wówczas graliśmy ważny mecz z Tychami na Ejsmond Park (zresztą który  wówczas nie był ważny?), na szczęście było 2:1 dla nas. A Czyżniewski  przez sporo czasu uczestniczył w meczach Areczki jako ławkowy. "Kot"  Żemojtel nie miał konkurencji w klubie, tylko niedyspozycja powodowała,  że nie występował. No i zakończyliśmy rundę z dorobkiem 12 pkt.   A Lechowi szło jeszcze gorzej, skończył rundę z siedmiopunktowym  bilansem. W przerwie zimowej do Areczki został zaangażowany nowy trener -  Janusz Pekowski, który co prawda nie obiecywał gruszek na wierzbie, ale  obiecywał walkę.   Także ten pierwszy mecz na wiosnę był bardzo istotny dla późniejszego  układu w tabeli. I tak jak rosół musi być gorący a piwo zimne, tak i  mnie nie mogło zabraknąć w Poznaniu na tamtym meczu. A głód piłki po  zimowej przerwie był spory, choć z Oksywki wyjechało nas na ten mecz  tylko z 8 osób, jeśli mnie pamięć nie myli. Ale już na dworcu okazało  się, że ekipa wyjazdowa pod względem liczebnym wygląda okazale. Kilka  wagonów było naszych, do tego dochodziło jeszcze parę autokarów (to były  inne czasy, a ekipa samochodowa to było pojęcie abstrakcyjne).   Zawsze podczas wyjazdów pociągiem były w Gdańsku atrakcje. Z naszej  strony były tylko pokazowe śpiewy udowadniające sportową wyższość,  natomiast reakcja betoniarki była jak zwykle jednakowa. Oni byli  prekursorami w rzucaniu kamieniami w pociąg. Tutaj wg mnie mają  bezapelacyjną palmę pierwszeństwa w kraju. To nie ważne, że w większości  obrywali ludzie postronni, ważne, że sobie porzucali. Czasami pociąg  był zdemolowany na skutek takich akcyjek, a nasze ówczesne utrapienie,  czyli ZOMO, stosowało zbiorową odpowiedzialność wszystkich kibiców za  taki stan rzeczy i często w formie rewanżu połączone siły "niebieskich" i  SOK szturmowało pociąg, co zwykle kończyło się dość bolesnym pałowaniem  i siłową wysiadką co niektórych. Ale w tamtym przypadku nie było  kamieniarzy, także Gdańsk przejechaliśmy na pełnym luzie. Jak zwykle w  Tczewie wsiadała owacyjnie witana tamtejsza ekipa (nigdy nie uwierzę, że  Tczew był czy też jest przeważająco blado-zielony, jeśli już to jakieś  nieliczne odpryski). W ówczesnych czasach zarysowywał się korzystny  układ z Zawiszą, ponieważ oni też mieli kosę z Lechią, a wiadomo wróg  naszego wroga jest...itd.   Pociąg przyjeżdżał rano do Poznania. Tam nikogo na dworcu, marcowy  poranek, chłodno, po imprezce w przedziałach chce się pić, a tu wszystko  pozamykane i 2, 3 godziny nudnej włóczęgi po Poznaniu. Mecz się odbywał  na stadionie Warty, wówczas szumnie zwanym im. 22 lipca. To był taki  monumentalny kolos na ok. 40 tys. widzów. Ciekawe jak teraz wygląda? Na  stadionie przed meczem kurtuazja. Nie ma wrogości, ale także nie ma  zbytniej wylewności. Wtedy istniał nasz dość ciekawy układ z trepami,  czyli Śląskiem z Wrocławia, część ludzi z naszej ekipy miała zaproszenie  na pucharowy mecz Śląska z Napoli i po meczu wybierali się do Wrocka.  Zaczął się mecz. Mimo przygniatającej przewagi gospodarzy udało się do  przerwy utrzymać 0:0. W przerwie nadal wzajemne poznawanie się między  fanami. A my trochę przygaszeni, bo znowu może tak być, że będzie bez  punktu na wyjeździe.   Ale w II połowie w krótkim odstępie czasu bach, bach i dwie brameczki  dla żółto-niebieskich. Po dwóch brameczkach na murawie pełna kontrola,  nie było już obaw o wynik. Pierwsza wyjazdowa, w dodatku kompletna,  zdobycz punktowa zaowocowała niezwykle radosnym nastrojem w sektorze.   Po zwycięskim meczu następował powrót ze stadionu. Nie było obstawy  psiarni, zresztą po cholerę. Ale idziemy sobie tak idziemy i z drugiej  strony nastąpił atak Poznaniaków. Wpadli w naszą grupę. Nie wiem o co  chodzi, wiem tylko tyle, że jestem na glebie. Bardziej od szczęki bolą  cztery literki. Kurcze twarda ta ziemia. Nasi poszli w rozsypkę. Nie  wiem czemu mnie nie dobili i zostawili barwy. Może ktoś ich spłoszył,  albo chcieli jak najwięcej nas oklepać. Dopiero na dworcu udało się nam  jakoś zebrać do kupy, uciekł nam pociąg i znowu nerwowe oczekiwanie tym  bardziej iż fani Lecha dość dokładnie penetrują teren. Trzeba było  wykazywać się dość dużą ruchliwością by nie oberwać. Nie powiem ilu nas  wtedy oberwało, bo najzwyczajniej nie pamiętam, wiem tylko że był to mój  debiut jako oklepanego. Nie duży co prawda, ale upadając na poznański  chodnik i widząc jak się rozpraszamy wcale wesoło nie było.   Najważniejsze było to, ze nie musieliśmy do samiutkiego końca sezonu  drżeć o utrzymanie. Nigdy podczas pobytu w I-ej lidze nie byliśmy  piłkarską potęgą, ale zawsze była ambitna walka na Ejsmond Park. Ara  nigdy nie pękała przed teoretycznie silniejszym rywalem. Właśnie ambicja  powodowała, że byliśmy dumni z naszego teamu.   Na 1 lub 2 kolejki przed zakończeniem sezonu, utrzymanie w lidze  Kolejorza zależało od nóg naszych piłkarzy. W jednej rundzie pół ligi  zjechało na Górny Śląsk. Lech jakoś się pozbierał, ale musiał właśnie  podczas tej rundy wygrać już nie pamiętam z kim, jednocześnie Arka już  spokojna o ligowy byt musiała wygrać z Tychami na wyjeździe. W takim  przypadku pogrążone zostałyby Tychy. Niestety mnie wtedy tam nie było,  opieram się tylko na ustnych relacjach. Lech wygrał i Arka również  pyknęła Tychy na 2:1. Mimo różnych "mikołajów" dla GKS Tychy ze strony  sędziego, kończyliśmy mecz w 9-tkę, prasa po meczu ukazywała  żółto-niebieskich jako brutali (Tychy to był wówczas taki pupilek  prasy). Tyszanie spadli, mimo to tamtejsi fani nie mieli pretensji do  nas. Układ miedzy nami był przynajmniej poprawny w tamtym czasie. No ale  na dworcu w Katowicach doszło do spotkania z fanami Leszka i zaczęło  się pojednanie.   W następnym sezonie pod koniec lata wypadło nam zmierzyć się z Poznańską  "Lokomotywą" na ich starym stadionie na Dębcu. Pamiętam, że ten stadion  był wciśnięty między tory kolejowe. Za dużo nas wtedy nie pojechało.  Jeszcze nie skończyły się wakacje, nie był to aż tak ważny gatunkowo  mecz. No ale przyjaźń trzeba było ugruntować. Po przyjeździe, już było  inaczej niż podczas wiosennego meczu. Podczas przedmeczowego pobytu  spotykaliśmy się z fajnymi odruchami, czy to ze strony starych kiboli,  czy też z wiarą z młyna. Zajęliśmy miejsca za jedną z bramek. Za drugą  był poznański młyn. W Lechu od początku rundy grał już pozyskany z  koszalińskiej Gwardii Okoński. Sam widziałem, to była perła jeśli chodzi  o technikę, młodziutki wówczas. Pierwsze mecze w Kolejorzu - poezja,  prawdziwy idol i pupilek. Niestety w I-ej połowie dość brutalnie skosił  go chyba Adamczyk (przypomnę, że chyba nie mieliśmy nigdy takiego  prawoskrzydłowego, szkoda, że pograł u nas tylko jeden sezon, potem  metodą powołania do wojska znalazł się w Legii i tam też miał pewne  miejsce w składzie przez kilka sezonów), faul wyglądał brzydko, ale po  zabiegach Okoński wrócił do dyspozycji. Tylko wówczas poznańskie pikniki  zapomniały o wszystkim. W sektorze zaczęło się robić gorąco. Chyba  znowu co najmniej oklep. Jednak nie, w przerwie przybiegła ekipa z  biało-niebieskiego młyna. Wyraźnie zapowiedzieli, że jeżeli choćby włos z  głowy spadnie jednemu z nas, to wówczas pikniki otaczający naszą ekipę  dostaną porządny wp...l. Mecz później przebiegał w normalnej atmosferze,  raczej plażowej, świeciło słoneczko, a na murawie wszystko przebiegało  tak, by drużyny nie zrobiły sobie nawzajem krzywdy. I skończyło się  kiblem 0:0.   Odbyliśmy razem z Kolejorzem przemarsz z Dębca na dworzec PKP, wrzucając  przy okazji nieco grosza do państwowej kasy. Polski Monopol Spirytusowy  dość znacznie się wzbogacił po naszej wizycie w Poznaniu. I właśnie w  tamtym roku, 1977, przebyliśmy taką metamorfozę w naszych stosunkach z  Lechem. I choć może trochę szczegółów pominąłem, niektórych już nie  pamiętam, to jednak takie są me wspomnienia. Może ktoś dopisze ciąg  dalszy...
 
             
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
         
             
       
       
       
       
       
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                             
                            